Olympique Marsylia to klub równie zasłużony dla francuskiej piłki, co kontrowersyjny. Żaden inny zespół nie wywołuje tak wielu odmiennych, często sprzecznych ze sobą opinii. Sympatia lub niechęć – neutralność nie istnieje. Albo jesteś z nimi albo przeciwko nim.
Miasto chaosu
Specyfika Marsylii polega na jego wielokulturowości, która wraz ze swoim kolorem często przynosi także mroczne barwy. Często mówimy, że arabskie pieniądze napędzają sukcesy paryskiego hegemona, jednak to Marsylii bliżej do łatki muzułmańskiego miasta. Flagi algierskie czy marokańskie powiewają równie często co francuskie, a wszechobecne napięcie często przenosi się z ulic na Stade Velodrome, stadion OM.
„Marsylia to specyficzny klub, w którym wystarczy maleńka iskierka do zmian. Wszyscy tam bowiem siedzą na prochu” – słowa trenera Stefana Białasa, które w sedno oddają nastroje panujące w zespole. Spokój to abstrakcja, nie trwa dłużej niż tydzień, może dwa. Wtedy zawsze coś wyjdzie. Zawsze. Dla Olympique Marsylia spokój jest czymś niecodziennym, a codziennością jest chaos. Tak to tutaj działa.
Paris Saint-Germain ma pieniądze, ich niezliczoną ilość, plus piłkarskie gwiazdy i mistrzowskie tytułu. AS Monaco to dziś jeden wielki projekt, nastawiony na ściąganie i promowanie młodych, utalentowanych zawodników, którzy stanowią podstawę klubu. Olympique Lyon posiada konkretny plan na przyszłość, oparty na produktach z własnej szkółki młodzieżowej, należącej do najlepszych w kraju oraz perspektywie otwarcia nowego stadionu będącego ich własnością i mającego stać się lekarskiem na dogonienie najlepszych dzięki zyskom wpływającym bezpośrednio do kasy klubowej, nie do budżetu miasta. A Olympique Marsylia? Raz lepiej, raz gorzej – co będzie to będzie. Synonim zamieszania, bałaganu.
Rewolucja w zespole
Marcelo Bielsa to konkretny facet, będący źródłem wielu dyskusji – przez jednych wychwalany za nieszablonowe, zabójczo ofensywne podejście do futbolu, przez drugich krytykowany za brak sukcesów i niezrozumiałą przychylność mediów. Jednego nie można mu jednak odmówić. Charakteru.
Swoboda – czyli podstawa współpracy Bielsy z jakimkolwiek klubem. Pełnia władzy – obowiązkowy zapis w kontrakcie. Mój sztab, moi współpracownicy, moje metody, moje wybory – wszystko, co miało związek z budowaniem drużyny, należało tylko i wyłącznie do Bielsy. Reszta won. Godził się na wysokie oczekiwania, godził się na stres oraz presję. Nie godził się jednak na wtykanie czyjegoś nosa w jego sprawy.
Bielsa był najlepszym, co spotkało Marsylię od kilku sezonów. Był nowością, impulsem do zmiany, zarówno dla kibiców, jak i piłkarzy. Jego charakter współgrał z charakterystyką miasta – często nieznośny, często trudny do wytrzymania, lecz mimo swoich wad uwielbiany przez tych, którzy mu zaufali. Bezpośredniość, a często wręcz bezczelność, którą się odznaczał, budziła w zawodnikach rezerwowe zapasy energii i siły. Nie znajdziecie wielu lepszych motywatorów wśród trenerów.
Gdy w lipcu 2014 roku Vincent Labrune, prezydent OM, witał Marcelo Bielsę jako nowego szkoleniowca klubu, w eter wysłał taki sygnał: „Chciałbym, aby Argentyńczyk zrewolucjonizował klub, uważam to za niezbędny krok w celu odbudowy Olympique Marsylia. Po to przyszedłem do OM. Chcemy wszystko budować na nowo, a Bielsa ma nam to umożliwić”.
Piękne słowa, piękne przywitanie. Szkoda tylko, że Labrune nie powiedział prawdy. Że rewolucja się dokona – owszem – ale to on i tylko on będzie jej przewodzić.
Vincent Labrune był ucieleśnieniem osoby, z którą Marcelo Bielsa nie chciał współpracować – nie dotrzymujący słowa (cele transferowe), decydujący o drużynie za plecami Argentyńczyka (przypadek środkowego obrońcy Dorii) próbujący wpływać na szatnię i wywołujący smród w mediach. Wszystko to, o co Bielsa prosił, by nie było.
Miarka przebrała się tuż przed rozpoczęciem sezonu 2015/16. Oficjalnym powodem dymisji Marcelo Bielsy z funkcji szkoleniowca Olympique Marsylia była próba zmiany ustaleń kontraktu na trzy dni przed startem rozgrywek, który nota bene został zatwierdzony przez klub kilka tygodni wcześniej. Nieoficjalnym – totalna wyprzedaż i demontaż drużyny z jej najlepszych zawodników.
Argentyńczyk odszedł, nie mogąc godzić się na zachowanie działaczy klubowych, a w szczególności Vincenta Labrune.
Seria złych decyzji
Wreszcie, dochodzimy do sedna sprawy – samego Vincenta Labrune. We francuskim środowisku znany doskonale, dla większości anonim. We francuskim środowisku lekceważony, dla większości.. cóż, anonim. „Labrune to marionetka” – powiedział Jean-Michel Aulas, prezes Olympique Lyon, który nie pozostawił na nim suchej nitki po derbowym spotkaniu w obecnym sezonie. Postawcie Labrune obok Aulasa – z jednej strony szydera, z drugiej absolutny szacunek. Nie ta liga.
A kim w zasadzie jest Vincent Labrune i skąd się wziął? Jakkolwiek śmiesznie to zabrzmi, wziął się z.. telewizji, gdzie sprawował kilka funkcji – od sekretarza działu sportowego, przez wykonawcę, po dyrektora komunikacji. Na jego szczęście, los uśmiechnął się do niego w 2003 roku, kiedy jego dłoń podała dłoń Robertowi Louis-Dreyfusowi, ówczesnemu właścicielowi klubu. Podobno połączyła ich miłość do boksu. Podobno. Dlatego dziś większość fanów Olympique Marsylia klnie na tę dyscyplinę.
W 2008 roku Robert Louis-Dreyfus spotkał się z Labrunem i zaproponował mu posadę w radzie nadzorczej klubu, którą ten nie bez wahania przyjął. Wszelkie dylematy rozpierzchły się za to rok później, gdy został nominowany na przewodniczącego tej rady – szybki awans, szybkie zmiany, same plusy.
Wierzycie w złe znaki? Wskażę wam kilka – w 2009 roku, a więc tego samego, gdy Labrune dostaje awans, Robert Louis-Dreyfus ogłasza, że Pape Diouf przestaje pełnić funkcję prezydenta klubu, którą następnie przejmuje Jean Claude Dassier, a sam umiera w czerwcu na białaczkę. Właścicielem klubu zostaje jego żona, Margarita Louis-Dreyfus, której nie pasują jednak rządy Dassiera i zwalnia go dwa lata później. Zapewne odgadniecie teraz, kto przejmie dowództwo w OM..
W trzy lata, z pana z telewizji do prezydenta jednego z największych francuskich klubów. Tak się robi karierę, panie i panowie!
Gdyby w sporcie istniały zasady polityczne, po czterech lata rządów Labrune – który obchodził ten jubileusz w czerwcu – musielibyśmy dokonać podsumowania i zastanowić się nad decyzją, czy dokonujemy zmiany, czy tkwimy w drugiej cztero-latce. Piłka nożna to jednak nie polityka (wciąż mam taką nadzieję) i żadnych wyliczeń nie dokonywano. Szkoda. Gdyby tak było, doszlibyśmy do wniosku, że ostatnie dwa lata rządów Labruna w Marsylii to pasmo ciągłych błędów, nieustannych problemów, afer i kłótni.
Pierwszy problem, problem najważniejszy – brak sukcesów. W jego czteroletniej kadencji Olympique Marsylia odniosła tylko jedno trofeum – Puchar Ligi w 2012 roku. Problem numer dwa to ciągłe zmiany, brak stabilizacji – przez te cztery lata klub pięciokrotnie zmieniał trenera. Pamiętacie aferę z Bielsą, który zrezygnował po pierwszym spotkaniu obecnego sezonu? Wyprzedaż składu była tylko tłem dla decyzji Argentyńczyka, prawdziwym powodem był kompletny brak zrozumienia na linii prezydent – sztab trenerski oraz niespełnione obietnice, które ten pierwszy składał. Bielsa powołał się na godność i stwierdził, że nic tu po nim. Ellie Baup – zwolniony w trakcie sezonu, łatany awaryjnie przez Jose Anigo, zresztą później także zwolnionego.
Vincent Labrune nigdy nie działał z wyrachowaniem. Nie posiadał nawet własnego projektu, pomysłu na klub – jego marzeniem było, by OM stało się drugą Borussią Dortmund, dokładnie tak brzmiały jego słowa! Naiwność związana z podejściem „jakoś to będzie” doprowadziła do wielu nieprzemyślanych decyzji – chcąc stworzyć francuskie BVB wydawał duże kwoty na zawodników młodych i wciąż nieukształtowanych, z łatką sporego talentu, którzy wielokrotnie okazywali się klapą. Jednak największym zarzutem kibiców w stronę Labrune jest to, że Olympique Marsylia traciło swoją renomę.
Projekt „Dortmund” upadł wraz z odejściem wielu klasowych zawodników tego lata. Odeszli nie dlatego, że chcieli, ale odeszli dlatego, że tak było lepiej dla klubu. Gignac, Payet czy Imbula – żaden z nich nie myślał o opuszczeniu klubu, żaden nie chciał odejść. Ale, znowu – tak było najlepiej dla klubu. Klubu źle zarządzanego.
Sprzedaż z przymusu, sprzedaż z konieczności – a wszystko to odbywa się w klubie z dziewiątą najwyższą średnią kibiców na trybunach w całej Europie i szesnastym miejscu na liście najbogatszych klubów z 2012 roku. W trzy lata z bogatych w oszczędzających.
Labrune wzrusza ramionami. „It’s just football”. Na jego szczęście, udało mu się oczyścić nazwisko z zarzutów o nieprawidłowościach przy transferze Andre-Pierre Gignaca w 2010, za co został w zeszłym roku aresztowany. Teraz czas ugasić następny pożar – Margarita Louis-Dreyfus przyznała w niedawnym wywiadzie, że coraz poważniej zastanawia się nad sprzedażą klubu. I choć wywołało to salwy radości wśród fanów OM, Labrune wie, że nie można do tego doprowadzić. On nie pozwoli.
Dziś Olympique Marsylia zajmuje czternastą lokatę w tabeli Ligue 1, lokatę oburzająco niską. Dlaczego? Bo słaby skład, bo nowy trener, bo są na etapie budowania – odpowiedzą niektórzy. Mało kto odważy się wskazać palcem na Labrune i powiedzieć, że to sprawka złego zarządzania.
A to, że w 2010 roku byli najlepszym zespołem we Francji? Dawne czasy, nikt już nie pamięta. Tak szybko można zniszczyć mistrzowski zespół.