Czego brakuje drużynie Paris Saint-Germain? Niczego! – krzykną kibice tej drużyny, wskazując palcem na ligową tabelę, pokazującą przepaść między liderem, a zespołem na drugim miejscu. Niczego! – krzykną kibice tej drużyny, wymieniając jednym tchem nazwiska zawodników grających w ofensywie oraz liczbę bramek straconych. A jednak, w mojej opinii, tej drużynie brakuje elementu, bez którego – na dłuższym dystansie – ciężko będzie sięgnąć po najważniejsze trofeum w Europie.
Wiem, że w obecnej sytuacji, tj. dominacji w krajowych rozgrywkach i bezbolesnym awansie do fazy pucharowej Ligi Mistrzów, ciężko jest krytykować zespół. Krytykować to może złe słowo – raczej wskazywać słabych punktów, pęknięć, rys na obrazie. Ciężko, ponieważ każdy argument będzie wytrącany wynikami, które ten zespół osiąga. Będzie wytrącany rekordami, które tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiąc, sezon po sezonie, wymazują z historii osiągnięcia poprzednich ekip.
I stąd apel – nie myślcie krótkoterminowo, nie patrzcie krótkowzrocznie. Poszerzcie horyzont i skupcie się nie na ostatnim pojedynku, nie na następnym spotkaniu, ani nawet na końcówce miesiąca. Skupcie się na sezonie jako całości, skupcie się na następnym sezonie. I jeszcze następnym, i jeszcze następnym..
Wiecie do czego zmierzam? Paris Saint-Germain nie może wiecznie zwyciężać. To znaczy może, jednak aby zapewnić systematyczny rozwój, potrzebuje wyzwań. Potrzebuje przeciwników – albo chociaż jednego, porządnego. Rynek sportu jest rynkiem specyficznym, cechuje go wiele rozróżnień choćby od, weźmy, rynku dóbr konsumenckich. W piłce nożnej dwie wielkie marki napędzają popyt, dwie wielkie marki są od siebie uzależnione – jedna rozwija się dzięki drugiej i vice versa. Przykład? FC Barcelona oraz Real Madryt, przykład najbardziej klarowny ze wszystkich. Finansowo, PR’owo, czy infrastrukturalnie – działacze klubu są wdzięczni swoim rywalom, że ci istnieją. Że ci napędzają rywalizacją, dodając pikanterii do rozgrywek; że dokonują transfery, które elektryzują media, kibiców, a nawet samych zawodników. Że są, że się ścigają. Że próbują. Monopol nie może istnieć w piłce nożnej, ponieważ wraz z monopolem następuje stagnacja. A stagnacja oznacza zadowolenie z tego, co jest i brak motywacji do dalszych działań. Bo skoro jest dobrze, to po co zmieniać – prawda? I widzicie, to jest błędne myślenie.
W przeciwieństwie do dóbr konsumenckich, gdzie coca-cola może być najlepszym dodatkiem do whiskey, a orbit najlepszą gumą do żucia (tych przykładów można mnożyć), to ten monopol rynkowy nie zmieni systemu pracy tej firmy, ani nie wpłynie na jakość usług. Bo coca-cola zawsze będzie smakować tak samo. A w piłce? Każdy sezon jest inny. I totalna dominacja, zmieszana z brakiem realnego zagrożenia ze strony konkurentów, ma same negatywne konsekwencje. Ilu z was, przyznać się otwarcie, przestało oglądać spotkań PSG wiedząc, że i tak zwyciężą? Ilu z was omija spotkania, w których wynik znany jest jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego? Poszukujecie sensacji, niespodzianek, zaskoczeń? To włączacie ligę angielską, która jest absolutnie nieprzewidywalna. I dzięki tej nieprzewidywalności stała się najlepszych towarem, jeśli chodzi o ligi europejskie. To właśnie ten pierwiastek niepewności powoduje, że chcesz oglądać spotkania na szczycie. Gdzie dwóch silnych się bije, tam trzeci korzysta – kibic. Koncern coca-coli sprzedaje towar – napój, natomiast rynek sportu sprzedaje emocje. Emocje sportowe, nieporównywalne z żadnymi innymi. Cofając się do najpiękniejszych momentów w piłce nożnej, cofasz się do do akcji, które były spektakularne; do goli, które były przepiękne; do wyników, które były zaskakujące. A patrząc na obecny sezon PSG, widzisz same zwycięstwa. I mylisz nazwy klubów, wyniki, strzelców bramek. Ponieważ większość wygląda podobnie.
Paris Saint-Germain potrzebuje silnego przeciwnika. To jest właśnie ten element, którego najmocniej brakuje drużynie Laurenta Blanca. Cieszyliście się, kiedy do AS Monaco przychodził Radamel Falcao, Dimitar Berbatov czy Joao Moutinho. Nerwowo odliczaliście kartki z kalendarza przed pierwszym spotkaniem sezonu, gdy do Olympique Marsylia przyszedł szalony Marcelo Bielsa, chcący zawsze i wszędzie zwyciężać. A gdy Alexandre Lacazette zdobywał bramkę za bramką, wyprzedzając w klasyfikacji strzelców największych asów PSG prześcigaliście się w dyskusjach, jak skończy się ten wyścig o koronę króla bramek. Bo niepewność i przemijalność to najpiękniejsze, co daje nam piłka nożna. Ciągłość wyników i pewny faworyt zabija emocje, dla których siadamy przed telewizorem.
Stąd w latach 90′ Bernard’a Tapie, ówczesny prezydent Olympique Marsylia, krzyczał o konieczności stworzeniu „Le Classique” wiedząc, że to przyciągnie odbiorców na stadion oraz przed telewizory. Wiedział, że taka rywalizacja wywoła emocje oraz zainteresowanie. OM było w pewnym okresie nie-do-pobicia. Jak Olympique Lyon kilka lat później, czy jak Paris Saint-Germain obecnie. I mądrość Tapiego polegała na tym, że wiedział, że taka dominacja nie będzie niczym dobrym w dalszej perspektywie. Dziś „Wielkie Spotkania”, niezależnie czy skupiamy się tutaj na rynku francuskim, hiszpańskim, czy angielskim, to te dni z kalendarza sezonu, na które czeka się często przez kilka tygodni, odliczając czas pozostały do godziny zero.
Gdzie dwóch silnych się bije, tam trzeci korzysta – kibic. Gdzie jeden leje drugiego, a reszta bezczynnie się przygląda, z bezsilnością rozkładając ręce, tam nie korzysta nikt. Dziś Paris Saint-Germain jest łobuzem, który zdominował podwórko. Wszyscy się boją, nikt nie chce spojrzeć bestii w oczy. Im dłużej będzie trwał podwórkowy terror, tym większe szanse na to, że podwórko przestanie się rozwijać. Albo pójdą bawić się na inne osiedle.