Pudło z jedenastu metrów w meczu z Reims w 9. kolejce Ligue 1 wydawało się być brutalnie trafnym podsumowaniem trwającego od kilku miesięcy koszmaru Alexandre’a Lacazette’a. Kiedy parę chwil później pierwszy raz od długich tygodni napastnikowi dopisało szczęście i jego strzał dzięki rykoszetowi wpadł do bramki, ulgę poczuł chyba każdy, kto oglądał wówczas emocjonalną reakcję lyończyka.

Poprzedni sezon był dla Aleksa wspaniały – 27 goli w 33 meczach zagwarantowało mu koronę króla strzelców oraz miano najskuteczniejszego zwycięzcy tej klasyfikacji od czasu zdobywcy Ballon d’Or z 1991 roku, Jean-Pierre’a Papina. Osiągnięciu Lacazette’a nieco umniejszał fakt, że aż osiem ze swoich bramek zdobył z rzutów karnych, ale napastnik OL wygrałby również w notowaniu uwzględniającym tylko gole z gry. Swoją efektowną i skuteczną grą 24-latek zwrócił na siebie uwagę całej Europy i naturalnym wydawało się, że w nowych rozgrywkach powtórzy strzeleckie show już na jej oczach.

Dotychczasowe występy Lacazette’a w sezonie 2015/16 niewiele mają jednak wspólnego z popisami na miarę pierwszych stron gazet i rozentuzjazmowanych opinii scoutów europejskich potęg. Jedenaście meczów, dwa gole (jeden z gry), dwa zmarnowane karne. Gwiazdor Les Gones zdaje się być przygaszony, nawet trochę niechlujny; próżno szukać energii, która przed kilkoma miesiącami stale pchała go na wrogą bramkę i czyniła koszmarem obrońców rywala. Nic nowego, można by powiedzieć – ot, kolejna futbolowa efemeryda, jeszcze jedna gwiazdka zgaszona przez zbyt duże oczekiwania. Można by, ale byłoby to bardzo duże uproszczenie.

Lacazette udzielił niedawno na łamach L’Equipe wywiadu, w którym na wszelkie sposoby usprawiedliwiał swoją boiskową dyspozycję. Mówił o długich negocjacjach kontraktowych wyciągniętych przez Jean-Michela Aulasa na światło dzienne, o przyklejonej mu przez media łatce chciwego, czy o braku wsparcia od trenera Huberta Fourniera. Wszystko to brzmi jak desperacka próba zrzucenia odpowiedzialności na otoczenie, ale w słowach piłkarza było sporo prawdy. Dowodzi tego reakcja prezesa Aulasa, który zamiast potępić wybuch swojego podopiecznego – czego należałoby się po szefie Lyonu spodziewać – zupełnie zbagatelizował sprawę i nazwał wywiad drobnym nieporozumieniem. Warto też przypomnieć sobie słowa Fourniera z konferencji prasowych na samym początku sezonu czy przed jego rozpoczęciem. Szkoleniowiec nie tylko nie bronił Lacazette’a, ale niemal wyciągał go przed szereg: kiedy mówił o równym traktowaniu całego zespołu i o tym, że nie zawaha się przed odesłaniem na ławkę żadnego piłkarza jasne było, że odnosi się do rozczarowującej postawy napastnika.

Źródła kłopotów wychowanka OL należy jednak szukać gdzie indziej. Problemy ze skutecznością zaczęły się już w drugiej połowie poprzednich rozgrywek – Alex wyraźnie zwolnił tempo po odniesionej w lutym kontuzji mięśniowej. Po powrocie wciąż sporo dawał zespołowi, ale stracił nieco na przebojowości i spekulowano wówczas, że Lyon przyspieszył powrót swojego numeru 10 na boisko, a uraz nie został w pełni wyleczony. Być może wszystko to, co wydarzyło się później – porażka Les Gones w walce o tytuł, burzliwe negocjacje i gwizdy trybun czy kolejna, przeszkadzająca w starcie do nowego sezonu kontuzja – tylko pogłębiło dołek, w którym piłkarz znalazł się już wiosną. Te wszystkie rzeczy nawarstwiły się i wyparły z Lacazette’a wszelką pewność siebie.

Nie ma jednak powodu by sądzić, że Alexandre nie odzyska prędzej czy później zabójczej skuteczności, która w minionych rozgrywkach uczyniła Lyon głównym rywalem PSG. To, co działo się rok temu, nie było dziełem przypadku – to nie nagła eksplozja, jakich wśród XXI-wiecznych superstrzelców Ligue 1 nie brakowało, ale kolejny etap rozwoju zawodnika, który od lat robił widoczne postępy. Ten lepszy – chciałoby się rzec: prawdziwy – Lacazette powinien w końcu powrócić. Pytanie tylko, czy letnie zatargi z Aulasem, Fournierem i kibicami nie sprawią, że młody snajper będzie do tego potrzebował zmiany barw i nowego otwarcia.