Wiem wiem, wiem – tak, nie było mnie kilka dni. Tak, ostatni tekst napisany był 13 listopada. Tak, cisza nie jest dobrym sposobem na kreowanie siebie samego. Ale, powiedzcie sami – mało się działo związanego z Ligue 1 w czasie przerwy reprezentacyjnej. Ot, kilka mniej ważnych informacji, kilka suchych dni i nowych kontraktów ze starymi zawodnikami (Gonalons w Lyon do 2018 roku, Armand w Rennes do 2017 roku)

Burza nastąpiła na początku tygodnia, wraz z aresztowaniem prezesa Olympique Marsylii, Vincenta Labrune, za machlojki przy transferze Andre-Pierre Gignaca w 2010 roku.  Byłem jednak nad wyraz spokojny spodziewając się, że afera ta ucichnie równie szybko jak została rozdmuchana. Nie myliłem się mocno, jako że prezes wyszedł po jednym dniu przesłuchiwań, które podsumował słowami: „Jest za dużo pieniędzy w piłce nożnej i czas przestać wierzyć, że jest tylko jeden agent, który reprezentuje zawodnika w przypadku wielkich transferów.” Ok, czyli mamy przyznanie się do winy i zrzucenie jej na barki gotówki w piłce nożnej. Co teraz? W zasadzie niewiele. Mała grzywna, chyba tylko tyle może grozić klubowi z południa Francji.

W zasadzie, nie licząc tej jednej wypadkowej, okres pomiędzy ostatnim spotkaniem 13 kolejki Ligue 1, a piątkowym otwarcie 14 kolejki minął bardzo spokojnie. Spokojnie dla prezesów i trenerów klubowych, mam oczywiście na myśli. Nim się spostrzegłem, 12 dni poszło jak z bicza strzelił i odnalazłem siebie w sytuacji, ganiąc za gapiostwo, w której spóźniony wróciłem do domu na piątkowe starcie Metz z Paris Saint-Germain.

Spóźnienie krótkie na tyle, by zdążyć obejrzeć pierwszą bramkę dla gości, jednak wystarczające na tyle, by przebierając się w nieco luźniejsze ciuchy przegapić drugą z bramek. I tak, gdy zegar meczowy wskazywał 17 minutę, zaś tablica z wynikiem wskazywała 0:2, siadłem wygodnie przed telewizorem. Pierwsza myśl: „brakowało mi tego”, druga – „w zasadzie, po meczu”. Paryż prowadził 0:2, spokojnie rozgrywał piłkę i w zasadzie nie było żadnych znaków mówiących, że ten wieczór może obrać nieoczekiwanego obrotu. Stety/niestety, jedna z zabawniejszych prawd piłkarskich potwierdziła się w piątkowy wieczór. „Prowadzenie 2:0 jest najgorsze ze wszystkich – myślisz, że już po meczu, a tutaj z 2:0 robi się 2:1 i jej pościg i nerwówka.” Nie pamiętam, kto to powiedział, nie pamiętam, w jakim spotkaniu, wiem tylko, że wyszydzana prawda przez wielu piłkarskich dziennikarzy tym razem puściła do nas oczko.

Trzecia minuta drugiej połówki – karny. Ósma minuta drugiej połówki – karny. I tak, w 54 minucie meczu, nie mogłem się pozbierać. Jak to, PSG w tak frajerski sposób wypuści łatwe trzy punkty?! Im dłużej patrzyłem w ekran, tym większego szacunku nabierałem do graczy beniaminka L1. N’Gbakoto, Krivets, Lejeune oraz Maiga to naprawdę sympatyczna zgraja, której nie sposób nie kibicować. Sercem nadrabiali dystans umiejętności piłkarskich, jaki dzielił ich od gwiazd mistrza kraju. Sercem porywali trybuny, które nieustannie starały się pomóc swoim ulubieńcom.

W obozie gości zadziwiająco wyglądał środek pola. Trzy kombinacje – najpierw Rabiot – Motta – Cabaye, potem za tego ostatniego wszedł Chantome, zaś w przerwie Włocha zmienił Matuidi. Efekt – Paryż, remisując z Metz 2:2, występował w zestawieniu Rabiot – Chantome – Matuidi. Poziom kreatywności bliski zeru, poziom zgrania podobnie. Doprawdy, dziwnym było patrzeć na bogaty klub, a w zasadzie klub bogatych szejków, gdzie środek pola zmontowany był za kwotę 15 mln euro (gdy na murawie był Motta, Rabiot oraz Chantome to wychowankowie) lub 8 mln euro (gdy za Motte wszedł Matuidi).

Metz zdołało bronić się do 84 minuty. Wtedy, najlepszy na boisku Lavezzi, zdobył bramkę, dzięki której Paryżanie wywieźli 3 punkty. Tylko.. czy tylko ja spodziewałem się spacerku i łatwej wygranej, tak mniej więcej z przewagą dwóch bramek?

Identycznie miałem w sobotni wieczór. Siadam, patrzę na rozkładówkę i myślę: „oho! tu nie wiem, tu też nie, jednak w meczu Monaco z Caen nie może być nic innego jak pogrom tych pierwszych.” Czasem zastanawiam się, czy zbyt mocno przeceniam jeden zespół, czy nie doceniam ich rywali. Mówiąc bowiem całkiem szczerze, w Caen upatruję jednego z trzech spadkowiczów. Jak więc mogłem przypuszczać stratę punktów przez Monaco na własnym stadionie właśnie z tą ekipą?

A jednak!, wypada napisać. A jednak tak się nie stało, a jednak Monaco nie dało rady. 7,5 tysiąca kibiców (choć wyglądało na niecały tysiąc) zasiadających tego dnia na trybunach Stade Luis II wychodziło ze stadionu z buzią otwartą na oścież i pięścią zaciśniętą w gniewie. Niespodzianek ciąg dalszy – Berbatov zmaścił 200-procentową sytuację, co nie pamiętam, by się zdarzyło w czasie jego pobytu w tym klubie. Na cztery bramki, jakie padły w tym spotkaniu (najwięcej tego dnia) aż dwie zdobył pan o pseudonimie samobój. Zmora obrońców dopadła Imorou oraz Kondogbie, którzy niefortunnie interweniując skierowali futbolówkę do siatki własnych bramkarzy. I Monaco tym samym pozostało w okolicach 10 lokaty, z wciąż żywymi pragnieniami o skoku wzwyż.

Pragnienia? Pragnieniem dla mnie byłoby zobaczyć uśmiech na twarzy Antoine Kambouare. Ten Pan dostaje od losu niesamowite klapsy na pośladkach. Najpierw zawirowania w letnim okresie transferowym, później wykluczenie z ligi, potem niepewna przyszłość klubu i wreszcie pomyślne odrodzenie, by następnie dostać lewego sierpowego w postaci kontuzji i zawieszeń i tak wąskiej kadry. Niefortunne decyzje sędziów, głupie straty bramek i nieumiejętność dotrwania w korzystnym rezultacie – sól ziemi w Lens. Dziś? Czerwona kartka w 15 minucie i gra 10 na 11 z głównym na ten moment rywalem o utrzymanie w lidze. Zresztą, Lorient – Lens od początku wyglądało na walkę kogutów, w czasie której dowiedzieliśmy się, że drugi z kogutów zmuszony będzie do walki bez jednej nogi. 19 drużyna z ostatnią, 20, w tabeli – derby dolnych partii tabeli. Czerwona kartka była więc wyrokiem, które gospodarze bez wahania wykonało. Bramka Raphaela Guerreiro, który ma za sobą świetny okres – najpierw debiut w kadrze Portugalii, a następnie bramka w drugim występie w kadrze.

Świetną passę kontynuuje także Ntep, który zdobył swoją piątą bramkę w występach w Ligue 1 w spotkaniu z Guingamp na Stade de Roudourou. Pojedynek, w którym polscy kibice na darmo szukali nazwiska Kamila Grosickiego, uwypuklił słabą dyspozycję Guingamp w tym sezonie. Nie wiem jakim cudem tak dobrze idzie im w rozgrywkach Ligi Europejskiej, gdy na własnym podwórku cierpią.

Coś ominąłem? Ah tak, Bastię z Olympique Lyonem oraz Nice z Reims. Tylko, że.. tam nie zobaczyliśmy bramek. Tylko, że.. tam niewiele zobaczyliśmy. Lyon jak nie Lyon, bez zadziorności i bezczelności, którą się odznaczali w poprzednich występach, jakby przerwa reprezentacyjna ich z tego rozebrała, natomiast Bastia wyrwała punkt, bardzo ważny punkt, dzielnie walcząc do końca. Brawa dla nich, bo pokazali solidny futbol, w dodatku potwierdzając tezę, że bez konkretnego przywódcy na ławce trenerskiej idzie im w tym sezonie lepiej.

A spotkanie w Nicei? Pozostaje zdziwienie, jak, mając na boisku Cvitanicha, Bosettiego, Eysserica, Ngoga czy De Preville, można stworzyć tak słabe widowisko.